Tuesday 26 October 2010

Alternatywa dla narracji





Mój współlokator jest aktorem. Często gdy opowiadam mu o tańcu staram się tworzyć punkty odniesienia, które pozwolą mu zrozumieć istotę tego, o czym mówię. Kiedy zakupiłem bilet na "Nearly Ninety" Merce Cunninghama powiedziałem mu, że to tak, jakby Lee Strasberg przyjechał ze spektaklem. Zobaczyć pracę kogoś, kto stworzył to, co robisz.


Po rewolucji modernizmu Merce Cunningham otworzył drzwi do nowej formy tańca. W czasie, gdy Pina Bausch trzęsła Europą swoim, pełnym ekspresji i uczuć teatrem tańca, Cunningham szukał znaczeń zupełnie gdzie indziej - w czystej formie. Cunningham czerpał inspiracje z nowych form muzycznych (John Cage i David Tudor) i teorii matematycznych. Galileusz pisał setki lat wcześniej, że księga natury pisana jest językiem matematyki. Cunnigham starał się zastosować ten język w tańcu. Podstawą jego praktyki było założenie, że taniec nie jest reprezentacją, ani interpretacją - taniec jest tańcem samym w sobie, dyscypliną, która odkrywa naturę nie interpretując jej.

"Nearly Ninety" jest ostatnim spektaklem stworzonym przez Cunninghama przed jego śmiercią w 2009 roku. Pracował on przez 70 lat, przez pół wieku był na czele amerykańskiej awangardy tańca.
Spektakl ten jest dowodem na to, że narracja jest jedną z wielu form ekspresji na scenie. Nawyk budowania narracji w oglądanym spektaklu jest jednak tak silny, że samo oglądanie tego rodzaju teatru wymaga mentalnego przygotowania i może okazać się trudne. Wyzwolenie się z okowów słowa i wątku nagradza nas jednak zupełnie inną formą przeżycia scenicznego. Widz zaczyna dostrzegać i rozgryzać język ciała, które nie operując początkiem, środkiem i końcem, pozostaje aktywny w czasie i przestrzeni. Powiązanie dwóch, czy więcej postaci na scenie nie zamyka się na relacji potrzeb, pragnień i konfliktów, ale otwiera się na dużo bardziej organiczne współdziałanie jednostek, które nie starają się osiągnąć żadnego celu, bo to co robią jest celem samym w sobie.

Trudno jest nawet przywołać w tym tekście to co się działo na scenie. Działo się wtedy i już się nie dzieje.. nie da się tego streścić, za mało liter w alfabecie.

Saturday 11 September 2010

Przy kuchennym stole

Kuchenny stół jest największą atrakcją mojego domu. Przy tym stole dzieje się historia. Za każdym razem kiedy zasiadam z moimi współlokatorami przy używce, wiadomości pulchną i pękają.
W środę 1. września uzbrojony w pistolet i materiały wybuchowe James J. Lee wkroczył do siedziby Discovery Channel w Waszyngtonie i wziął dwójkę pracowników i ochroniarza jako zakładników. Wszystko to w proteście przeciwko polityce programowej kanału. Pozostałe 1900 pracowników firmy zostało ewakuowanych z budynku. Po kilku godzinach negocjacji terrorysta został zdjęty przez snajperów. Serwisy informacyjne nie są jednak zgodne, czy stało się to przed czy po wypuszczeniu zakładników. iPhone leżący na kuchennym stole powiedział nam to wszystko. James J. Lee był niezadowolony z faktu, że amerykańskie media promują przeludnienie planety.
Przedwczoraj również przy kuchennym stole dowiedzieliśmy się, że pastor Jones odwołał celebrację 11 września paleniem stosu usypanego z kopii Koranu.
Dzisiaj 11 września, ciekawe ile spłonie symboli.

Sunday 8 August 2010

- Przyśniło ci się to?
- Nie... naprawdę dostałem list, tylko, że go zgubiłem.
- Jak można zgubić taki list?
- Przeprowadzałem się, odłożyłem, tak, żeby nie zginął i oczywiście...
- ...nie mogłeś go znaleźć
- Nie mogłem
- No to mógłby ci się równie dobrze przyśnić.

Obaj mężczyźni spojrzeli w górę.

- Co?
- Nic, patrzyłem za tobą

Thursday 8 July 2010

Kto ty jesteś? Polak mały!

Nigdy nie myślałem, że będę miał pomysł na napisanie czegoś o tematyce narodowościowej. Staram się trzymać z daleka od tematu patriotyzmu, jednak przebywanie na obczyźnie sprawia, że bardzo często namawiany jestem do wypowiedzi na temat mojego kraju, co jest często niezwykle trudne. Odpowiadanie na pytania o Polskę (jaka jest sytuacja polityczna? czy PiS to partia neofaszystowska? Co to są gołąbki?) sprawia jednak, że w muszę sobie pewne rzeczy układać w głowie.
Do przelania kilku wniosków (albo raczej pytań) na ekran komputera skłonił mnie artykuł w Dużym Formacie Gazety Wyborczej pod tytułem Pranie.pl autorstwa Tomasza Kwaśniewskiego. Jest to luźny zapis rozmowy między dwoma dziennikarzami o skrajnie różnych poglądach. Rozmowa dotyczy głównie podstawowych problemów polskości, religijności, europeizacji, homoseksualizmu, no i oczywiście katastrofy pod Smoleńskiem.
Od dwóch i pół roku mieszkam w Londynie, po raz pierwszy pojechałem do Polski na trzytygodniowe wakacje w sierpniu zeszłego roku, po dwudziestu miesiącach nieobecności. Trójmiasto tętniło życiem, knajpy otwarte całą noc, tunel pod Sopotem, tramwaj na Chełm... Nie brakło oczywiście elementów zaściankowych, jak pokrzykiwanie na dwie całujące się dziewczyny na jednym z przedproży, czy ucieczka przed dresiarzami, którym nie spodobał się widok sześciu panów idących na imprezę w sukienkach (a może to fakt, że nie ogoliliśmy nóg wzbudził takie oburzenie). Widoczny progres w kontraście z mocno osadzonym zestawem fobii rozmaitych. Poczułem się znów, jak u siebie, uczucie, które nigdy mi nie towarzyszy, gdziekolwiek i z kimkolwiek w Londynie. Poczułem tęsknotę, jakkolwiek musiałem wziąźć poprawkę na to, że nie mieszkam i nie zarabiam w Polsce, no i jest środek sierpnia, a nie środek listopada.
Mieszkam w Londynie i jestem Londyńczykiem. Nie staram się tu przypiąć sobie medalu zasług, nie jest to honorowe obywatelstwo. Londyńczykiem zostaje się w ciągu tygodnia od przyjazdu. Jest to miasto przyjezdnych. Londyńczykiem może zostać każdy, można nim być na etat pełen, lub na pół. W Londynie mieszka (lub zatrzymuje się) więcej Londyńczyków niż Anglików. Jestem mieszkańcem świata Zachodu, targanego kryzysem wartości i waluty. Świat Zachodu, do którego Polska tak uporczywie i konsekwentnie próbuje się dopasować. Poziom życia jest oczywiście nieco wyższy, jestem w stanie przeżyć i stać mnie na przyjemności, mimo że moje kwalifikacji zawodowe nie są zbyt wysokie ani oryginalne.
Nie sądziłem, że stanę się niejako reprezentantem mojego kraju. Jako przedstawiciel licznej polskiej społeczności, często jestem pytany o rzeczy typowo polskie, jak poglądy polityczno-społeczno-religijne, przekleństwa i polską kuchnię. Na kuchni nie znam się zbyt dobrze, przekleństwa mam opanowane, a poglądy... skłaniający się na lewo ateista otwarcie akceptujący dowolność orientacji seksualnej... jak to? z Polski?? Nie próbuję tu powiedzieć, że jestem jedyny, aczkolwiek jeśli skupić nas wszystkich o podobnych poglądach, to na pewno nie jesteśmy akceptowani (jesteśmy jednak tolerowani) przez ogół polonijnej społeczności stolicy Zjednoczonego Królestwa. "Jesteś bardziej europejski niż polski" - usłyszałem kiedyś. Nie zgadzam się, cały czas chcę być jak najbardziej polski. Nie pasuję jednak do stereotypu. Odwróćmy jednak medal i spójrzmy na sprawę polską z perspektywy jej dziedzictwa kulturowego. Kiedykolwiek spotykam kogoś nieco lepiej zorientowanego w tematyce teatru i sztuk pięknych, rozpoczynają się dyskusje o Grotowskim, Witkacym, Bałce, czy Ziółkowskim. W tym kontekście przymiotnik "polski" nabiera innych cech, w tym kontekście mówimy o czymś silnym, kontrowersyjnym, odważnym, interesującym, trudnym. Wspominana przeze mnie w jednym z poprzednich wpisów "4.48 Psychoza" Sarah Kane w reżyserii Grzegorza Jarzyny to świat bez boga, honoru i ojczyzny, inscenizacja tej brytyjskiej sztuki nie mogłaby być bardziej polska w swoim zimnie i bezpośredniości. Oszałamiający sukces w Edynburgu i Londynie.

Więc jak to jest z tą całą moją polskością? Można powiedzieć, że ostatnio każdy z nas miał wiele okazji by nad tym podumać w obliczu katastrofy pod Smoleńskiem i wyborów prezydenckich. O katastrofie chyba nic nie napiszę, bo nie mam ochoty, co do wyborów to sam się zgubiłem. Na kogo głosować? Na prawicę czy na prawicę? Lewica nie, lewica to zło, to komuniści, tortury, zomo i pieluchy z tetry! Tutaj przyznam szczerze, że nie mam w tej chwili pojęcia o polskiej polityce. Za czasów liceum i redagowania jednego z niezależnych internetowych serwisów informacyjnych byłem w stanie streścić z głowy aferę Orlenu dzień po dniu. W tej chwili po prostu mnie to nie interesuje. Nie przyznaję się do tego z dumą, powinienem spędzać więcej czasu studiując arkana afery hazardowej albo ustosunkowując się do ostatniej wypowiedzi Palikota, jednak jeśli już mam się zmuszać do nudnych zajęć, to na szczycie mojej listy znajdą się rozgryzanie brytyjskiego systemu podatkowego, albo rozmowa z Anglikiem o piłce nożnej. Niemniej jednak bardzo często pytają mnie o polską politykę i wtedy dochodzę do wniosku, że uciekłem od zainteresowania tym tematem z lenistwa. Wyjechałem, nie interesuje mnie to, nie muszę tego rozumieć, dziękuję. To jest oczywiście błąd, ale jak ja mam się ustosunkować do bełkotu?
Dużo bardziej ustabilizowany jest mój stosunek do religii: Boga nie ma, a religia to jedna z najsilniejszych ideologii władzy, która czyni więcej złego niż dobrego. Ateizm jest jednym silniejszych elementów składających się na całokształt mojej tożsamości i jest to moja osobista tożsamość, która nie ma nic wspólnego z tożsamością narodową. Jestem Polakiem w takim samym stopniu jak polski katolik, żyd, czy muzułmanin.

Dyskusja dziennikarzy opublikowana w DF nasuwa mi podstawowe pytanie - co to takiego tożsamość narodowa? I w tym krótkim tekście nawet nie będę próbował na to pytanie odpowiedzieć. Wiem, że w Polsce czuję się jak u siebie i zależy mi na tym, żeby jej mieszkańcy byli szczęśliwsi. Wiem, że na ulicach Londynu Polak zawsze rozpozna Polaka i to nie po reklamówce w ręce, czy dresie, tylko tak po prostu - po twarzy.

Thursday 13 May 2010

Purpura para para

przywdziej purpurę, przywdziej proszę
przywdziej purpurę, dla mnie już
cały rozsądek, dowcip zginie, daję słowo
to przecież tylko kwestia czasu

Znam cię odkąd miałaś dwadzieścia
i ja miałem dwadzieścia lat
myślę jednak że za kolejne kilka
Purpurowa dama dobrze się nada
dla starego pajaca, bez pożytku, jak ja






Gogol Bordello
HMV Apollo Hammersmith
8 maja 2010

Saturday 27 March 2010

Kochaj mnie albo zabij


Sarah Kane była przedstawicielką jednego z najważniejszych nurtów w brytyjskiej dramaturgii - in yer face - teatr brutalistów, gdzie przemoc i seksualność często stanowi jedno, a brytyjska uprzejmość i dwuznaczny sarkazm poddawany jest ciężkiej próbie (in yer face, znaczy mniej więcej "w twarz"). Gdy 16 miesięcy po jej samobójstwie Royal Court Theatre wystawił "Psychozę 4'48''" wiele osób potraktowało to jako jej notkę samobójczą - studium depresji i psychozy, które prowadzi do odebrania sobie życia. Sam tekst pełen jest paradoksów, gdyż nie ma w nim postaci ani dialogu, może on być traktowany przez czytelnika, aktora, czy reżysera w dowolny sposób. Tekst taki wtóruje postmodernistycznemu manifestowi Rolanda Barthesa o śmierci autora i narodzinach widza (czytelnika). W momencie, gdy reżyser bierze się więc za pracę nad tekstem, autor odchodzi w nieznane i w tym przypadku stało się tak dosłownie.

Wersja Grzegorza Jarzyny jest bardzo skromna. Sam mówi, że tekst Kane jest zbyt delikatny i poważny by ozdabiać go wymyślnymi rozwiązaniami scenicznymi. Udało mu się jednak dokonać karkołomnego przedsięwzięcia, mianowicie uchwycenia stanu umysłu człowieka targanego depresją. Pocięty tekst, nieregularność i ekspresja oddają beznadziejność tego stanu i brak wyjścia, brak zakończenia. Spektakl ma zaskakujący efekt braku emocjonalnego powiązania ze zdarzeniami na scenie. Ilekroć idę do teatru, by zobaczyć coś z tutejszej stajni, wszyscy starają się jak mogą, bym się śmiał, płakał i drżał. Ten spektakl oddaje polski styl (jeśli takowy istnieje), szaro-niebieski, zimny. Spektakl, który nie prowadzi do oczyszczenia i ogólnego rozgrzeszenia, pozostawia jednak swędzące poczucie dyskomfortu.

Śniło mi się, że poszłam do lekarza i powiedział mi on, że zostało mi osiem minut życia
A ja czekałam w pierdolonej poczekalni pół godziny.

Aktorzy nie wychodzą do ukłonów.




Psychoza 4'48''
26 marca 2010 w Barbican Centre
Reżyseria: Grzegorz Jarzyna

Wednesday 17 March 2010

Sutra



Sutra w sanskrycie oznacza dosłownie linię, która łączy. W hinduizmie jest to termin literacki oznaczający zbiór krótkich form (coś w stylu aforyzmów). Sutra to przede wszystkim księga i najczęściej odnosi się do zbiorów świętych pism hinduizmu i buddyzmu.
Sutra w wykonaniu Sidi Larbi Cherkaoui i mnichów z Szaolinu zanosiła się więc na spektakl pełen skupienia, mądrości i wiary. Mamy tu jednak do czynienia z inną kulturą, która nie rozdziela rzeczywistości na system binarnych przeciwieństw. Wojownik z Szaolinu jest w stanie połączyć skupienie i ciszę w samym środku walki.
Mnich z Szaolinu - w głowie automatycznie pojawia się obrazek dojrzałego, cichego wojownika. Świątynia Szaolin jest jednak szkołą, a mnisi to młodzi uczniowie. Przedstawiciele krajów cywilizowanych w ich wieku piją do nieprzytomności, biorą narkotyki i na wyścigi łapią choroby roznoszone drogą płciową. Mnisi z Szaolinu to podrostki, które chcą szaleć i imponować innym, tak jak każdy inny podrostek na świecie, ci jednak imponują prawdziwie.